Dziś przy okazji degustacji świeżych brytyjskich pale ale, trochę o tym czy warto poświęcać czas i pieniądze na zagraniczne IPA oraz jakie korzyści z próbowania takich piw może odnieść przeciętny beergeek.
Tak się złożyło, że Karolina z krótkiej wizyty w Bristolu przywiozła mi 7 puszek angielskiego kraftu, z czego 6 to jasne chmielone piwa. Cloudwater, Magic Rock i Verdant. Nie jest to moje pierwsze spotanie z tymi piwami, Magic Rock bywa dostępny w Polsce i piłem wcześniej dwa czy trzy ich piwa. Z Cloudwater i Verdant miałem do czynienai na panelach degustacyjnych w Krakowie. Teraz jednak mogłem wypić sam całą puszkę i pokusić się o jakąś poszerzoną analizę, nie tylko samych piwa ale w ogóle sensu próbowania chmielonych piw spoza Polski. Piwa te w przełożeniu na złotówki tanie nie są – ok. 20 złotych za puszkę 440 ml to taka standardowa cena (ok. 4,5 funta).
Nie dość, że lager to jeszcze chmielony niemieckimi odmianami chmieli. Nie brzmi to na przepis na sukces. No i sukcesu nie ma, nikły aromat – lekko wchodzą nuty białego wina, winogron. Ogólnie chmielowość na niskim poziomie. Piwo choć stosunkowo świeże (1 miesiąc od rozlewu) to już mocno naznaczone zębem czasu. Dziwi to, że puszka powinna lepiej zabezpieczać piwo od choćby utlenienia.
Piwo niezwykle wysoko oceniane na serwisach społecznościowych. Czy sprostuje oczekiwaniom? Faktycznie smakuje świeżo (3 tyg. od puszkowania), dużo zielonych nut trawy i samego pelletu. Wygląd? Okropny – błoto! W smaku fajna soczkowa, gęsta tekstura – mi przypominał sok z jabłek antonówek. Jednak efekt psuje mocne palenie granulatu.
Niestety tutaj nie było info o dacie puszkowania, ale smak i aromat sugerują mocno, że swoje na półce odczekało. Mocno nijakie, z lekkim mokrym kartonem. Ogólnie czuć, że to wyżej fermentowany lager, bo mocno estrowe. Jeszcze nie karmelowe, ale już nie takie świeże. No cóż szkoda.
Za to w tym piwie (prawie) wszystko zagrało jak trzeba. Soczysty świeży aromat mango i ananasa z lekką zieloną nutą. W smaku soczyste, gęste, kremowe z fajnym efektem multiwitaminy i owoców tropikalnych. Jedyne co psuje zabawę to dość oporna pijalność (dwóch puszek bym nie zmęczył) i tradycyjnie – palący granulat w posmaku.
Jeszcze smaczniejsze niż Cloudwater, choć znacznie lżejsze. Super owocowe – melon, mango. Do tego nienaganna kremowa tekstura, soczystość i lekka grejpfrutowa goryczka. Pijalność na najwyższym poziomie i bez męczącego palenia w przełyku. Bardzo udane piwo.
To piwo z kolei przyszło mi pić drugi raz. I drugi raz mam podobne odczucie. Jakie? Jest lekkie, dobrze pijalne – o przyjemnym świeżym aromacie. Może nie są to czyste owoce, bo dość silnie wychodza “zielone” nuty trawiastopodobne. Niemniej chmielowości odmówić temu piwu nie mogę. Brakuje jednak trochę mi odpowiedniej tekstury i soczystości, bo przy tak niskim woltażu w smaku jest nieco puste. Granulat na finiszu nie przeszkadza, praktycznie go nie czuć.
Całkowicie poza nawias biorę amerykańskie IPA. Czemu? Trudna dostępność, ceny oscylujące w granicy 100 zł za puszkę i przewaga konkurencyjna związana z tym, że mają swój własny chmiel na miejscu. Świeży chmiel – świeże piwo. Owszem są to piwa genialne, ale nie zasługujące na swoją cenę. Takie piwa muszą być pitę świeże, a zanim coś w normalnej dystrybucji trafi do Polski jest już stare. Kiedy w przypadku piw mocnych to nie szkodzi, to w przypadku piw chmielonych takie piwa to karmelowo – papierowe zbrodniarze. Jak nie masz kogoś kto regularnie lata do USA i jest Ci w stanie albo sprowadzać albo wysyłać tamtejsze IPA zostają Ci tylko panele degustacyjne. Zawsze to coś.